środa, 11 września 2013

włócząc się w porannej mgle wzdłuż kanałów (czasem trudno znaleźć drogę do domu, jeśli się jej nie szuka) natknąłem się na ponurą postać. stanęliśmy w odległości kilku metrów od siebie i znieruchomieliśmy. nie wiem jak długo to trwało, bo jak wiadomo we mgle czas płynie inaczej niż normalnie, ale nie dłużej niż do pojawienia się pierwszych łez w oczach pozbawionych mrugnięć. początkowo myślałem, że to topielec, bo tak wodniście, rybio na mnie patrzył. zresztą wyglądał jakby długo leżał w wodzie. no i kanałów ci tutaj dodtatek.
w pewnej chwili usta mu drgnęły, jakby chciał o coś zapytać, zmarszczył czoło, lekko wzruszył ramionami, jakby zrezygnowany, odwrócił się i odszedł. w stronę kanału.
nie usłyszałem kroków, choć miał ciężkie buty. nie usłyszałem też plusku wody. już miałem podjąć przerwane się włóczenie, gdy kłęby mgły na moment rozstąpiły się i zobaczyłem go jak stoi na drugim brzegu. samotny, beznadziejnie smutny, kompletnie utopiony w bólu istnienia. choć kto wie - może nieistnienia?
machnąłem mu ręką i zniknąłem we własnym kawałku mgły. szedłem jak zombiak. aż znalazłem ławkę pod drzewem, kilka kroków od kanału. usiadłem. skręciłem szluga, zapaliłem i...
przecież to już było. ta mgła, ta ławka, ten skręt. w tym mieście, nad tym kanałem, tyle, że był to luty, a nie wrzesień, i rok dwa tysiące trzeci, a nie trzynasty. i noc przewłóczona nad kanałami i w wąskich uliczkach starego Dordrechtu, bo kasy na nocleg nie było, od ziemi za bardzo ciągnęło, żeby się na nią rzucić w wilgotnym śpiworze, a zresztą coś w środku, w bani, albo pod sercem i tak nie pozwoliłoby zasnąć, więc się dreptało. we mgle. samotnie. z beznadziejnym smutkiem na ramionach i kulą bólu, bólu nieistnienia w gardle.
posiedziałem chwilkę. potem dźwignąłem dupę z ławki i polazłem. a po chwili, jak w jakiejś pieprzonej bajce, mgła się rozwiała i mrużyłem oślepione wschodzącym słońcem ślepia. i pomyślałem tylko, czy on też wyjdzie z mgły.
a może "też" nie jest tu na miejscu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz