piątek, 9 maja 2014

wtorek, 6 maja 2014

kiedyś moje myśli były karaluchami
wpuściłem więc węże, żeby je zjadły
udało się i przez chwilę było znośnie
zniknął bezustanny tupot i skrzypienie ocierających się o siebie chitynowych skorupek
węże były dużo cichsze choć wiły się niemożebnie
ale po jakimś czasie zaczęły wyrastać im ostre nóżki
setki, tysiące ostrych nóżek
węże przerodziły się w ogromne skolopendry
i czuję, że oszaleję...
co robić, Panie Doktorze???

wpuść pan motyle, może pogonią draństwo...

motyle, powiadasz Pan? a muszki jednodniówki dałyby radę?

w majowy, długi weekend jak prawie każdy warszawiak, choć warszawiakiem jestem tylko prawie, powlokłem swe zwłoki na Mazury, a konkretnie do Puszczy Piskiej. w celach wypoczynkowych, bowiem zima choć krótka to męcząca była, a i początek wiosny, jak to u każdego socjopaty - ciężki i bolesny. karimata, śpiwór, chińskie igloo jednopowłokowe, bagnet i polarowa bluza plus to co niezbędnę do wypoczynku przy ognisku - kilogram ziemniaków, pół kilo kiełbasy, musztarda, pięć pomidorów, 12 puszek piwa, trochę zielska i powieść sensacyjna "Ołtarz Kości", tak na wszelki wypadek, jakby towarzystwo nadawało na falach poza zawężonym zakresem mojego odbiornika.
dni były gorące, noce cholernie zimne, towarzystwo wspaniałe, zapasy odnawialne, miejsce urokliwe.
i tak się nawypoczywałem, że omal nie umarłem. ale już dobrze, prawie doszedłem do siebie...